Sztuka moja drewniana, cięta, łupana, łamana...
Iwona Sabina Schymalla: Dzień dobry. Dzisiaj Gościem na moim rodzinnym blogu jest artysta-rzeźbiarz, Pan Jan de Weryha-Wysoczański. Moje zadanie jest trudne, ponieważ znamy się od kilku lat, ale tylko z korespondencji. Od roku współpracujemy, publikując prace Pana Jana na blogu, co przysparza nam sympatyków. Chcemy być tolerancyjni - po sarmacku, i wszechstronni - w duchu Renesansu. A co Pana do nas przywiodło?
Jan de Weryha-Wysoczański: Przez ostatnie kilka lat poznawaliśmy się na Facebooku, wymieniając i komentując posty. Od początku podobał mi się Pani sposób komentowania, zadawania pytań czy też udzielania rzeczowych i wyczerpujących odpowiedzi, każdorazowo w punkt - z poparciem przeogromnej wiedzy i niezwykłą elokwencją. Poza tym, znałem Panią już wcześniej - z programów telewizyjnych, które z przyjemnością przed laty oglądałem. Nie omieszkałem również zapoznać się z napisaną przez Panią książką pt. Zawód Spikerka, w której wiele interesujących fragmentów i fotografii pozwala zrozumieć i poznać samą Autorkę oraz wiele meandrów jej ciekawego życia zawodowego. Muszę tu również wspomnieć Pani męża, Pana Andrzeja Schymalla, którego historyczne eseje, utwory, tłumaczenia i parafrazy tekstów sam często czytam i polecam moim przyjaciołom i znajomym. Są wyborne! Ale to zapewne zaledwie kilka z wielu w jego szerokim wachlarzu form aktywności. To wszystko spowodowało, że zainteresował mnie blog i jego tajemnice.
ISS: Pochodzi Pan ze szlacheckiej rodziny. Z jakimi tradycjami?
JW: Jestem seniorem polskiej rodziny ziemiaństwa szlacheckiego, pochodzącego od średniowiecznych bojarów wołoskich. Pośród wielu ziemian, młodszy brat mojego bezpośredniego przodka był właścicielem majątków ziemskich, nieruchomości miejskich, kupcem hurtowym oraz znanym filantropem w Odessie oraz głównym bohaterem powieści i wspomnień. Ojciec mój, urodzony w wolnej Polsce w 1922 roku, miał, jak i ja, i syn mój Rafał, prawo do dziedzicznego tytułu kawalera Galicji. Przodek mój został wpisany z tym tytułem do Ksiąg Majestatycznych już w XVIII wieku. Potwierdzenie tytułu nastąpiło w 1876 r. Można o tym przeczytać w Almanachu Gotajskim, gdzie genealogia naszej rodziny ukazała się już po raz drugi.
Wielu członków mojej rodziny zasłużyło się Polsce. Wydała ona licznych oficerów polskich, m.in. jeden ze stryjów był szefem wojskowego wywiadu polskiego w Casablance podczas II Wojny Światowej. Inny stryj służył w randze oficera w arystokratycznym 8 Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego, a ciotka Maria de Weryha-Wysoczańska była łączniczką Armii Krajowej. Przodkowie nasi byli wielokrotnie odznaczani. Jeden ze stryjów, uprawiając zawód przemysłowca, parał się jednocześnie powieściopisarstwem. Pisał też dramaty, a o jego córce, która miała w posagu cały Pasaż Mikolascha we Lwowie, można poczytać we wspomnieniach emigracyjnej pisarki Janiny Kościałkowskiej (Janiny Węgrzyńskaiej-Kościałkowskiej - przyp. ISS). Mam 70 lat, pochodzę z wielonarodowej rodziny. Swoje przeżyłem i nie wchodzę na zaminowane pola.
ISS: Pan urodził się i studiował w Gdańsku - mieście portowym, hanzeatyckim, ale także polskim, niemieckim, flamandzkim i niderlandzkim. Czy taki wielokulturowy i różnorodny Gdańsk był dla Pana inspiracją?
JW: Tak, urodziłem się w tym pięknym mieście pięć lat po zakończeniu działań wojennych. Pamiętam zrujnowany Pałac Opatów na terenie oliwskiego parku, po którym często spacerowaliśmy. Moi rodzice i dziadkowie - Lwowianie, zostali repatriowani do Gdańska, i bardzo długo nie mogli zaaklimatyzować się w nowym miejscu - zupełnie odmiennym od Lwowskiej Metropolii, zwanej Paryżem Wschodu - krajobrazie, charakterze i duszy. Ja, na szczęście, nie miałem już takiego obciążenia. Gdańsk był i do dzisiaj pozostał w moim sercu najpiękniejszym i ukochanym miastem – moim domem. Jego barwna historia z wieloma wpływami kulturowymi, specyficzną architekturą; z przyległą doń dzielnicą Oliwy z wielkim założeniem parkowym, po części francuskim i angielskim, graniczącym z Pałacem Opatów i Bazyliką archikatedralną - z najpiękniejszymi organami w Europie… I to wszystko wokół mnie - miejsca, w których dorastałem i przeżyłem 31 lat życia.
Jako dziecko, podczas niedzielnych mszy w katedrze, pośród śpiewów przy dźwięku organów, wpatrywałem się nieustannie w piękne, zawieszone wysoko nade mną sklepienie, zdobione malutkimi złotymi gwiazdkami w niebieskich otoczkach. Niezapomniany jest dla mnie również Sopot - cudowny, przedwojenny kurort z urokliwym i charakterystycznym molo. Na zawsze zapisał się w moich wspomnieniach jako perełka, pozostająca dla mnie na zawsze częścią Gdańska. Niezliczone wędrówki szeroką piaszczystą plażą. Morze z Zatoką Gdańską - wciąż zmienne, rozległe, pełne krzyku mew i typowych dla portowego miasta odgłosów boi przeciwmgielnych, syren statków na redzie… I gdzieś tam, daleko - za łukiem Mierzei Helskiej i horyzontem, wypatrywana dziecięcymi oczami - Szwecja. A po drugiej stronie - morenowe wzgórza, gęsto porośnięte oliwskimi lasami.
Studiowałem w Gdańsku, na uczelni ulokowanej w przepięknej, zabytkowej Zbrojowni. Cała Gdańska Starówka była niestety bardzo zniszczona przez Rosjan, i to tuż przed zakończeniem działań wojennych. Dzięki Bogu i grupie zapaleńców została pieczołowicie odbudowana, zrekonstruowana. Wiele zniszczonych lub zaginionych detali architektonicznych zrekonstruowano na podstawie zachowanych - przedwojennych fotografii. I ja miałem okazję dołożyć swoją cegiełkę w procesie odbudowy Starego Miasta, a konkretnie dwie realizacje: przedproże na ulicy św. Ducha 87/89 i jedną z rzeźb fasady Domu Angielskiego przy ulicy Chlebnickiej 13/16. Wracając do drugiej części pytania, odpowiadam, że Gdańsk, poprzez swoją różnorodność, w wielu aspektach i na wielu płaszczyznach, od dzieciństwa i dalej, poprzez kolejne lata, aż do dzisiaj pozostawał i na zawsze pozostanie dla mnie wielką inspiracją.
ISS: Pan wyjechał z Polski, z Gdańska w 1981 roku, podczas tzw. pierwszego festiwalu Solidarności. Symboliczna data czy to był przypadek?
JW: To nie był przypadek, lecz świadoma decyzja, skądinąd nagła, bolesna, podyktowana poniekąd zaplątaniem wielu przeżyć i odczuć; złością, lękiem, bezradnością, nieprzewidywalnością, utratą wszystkiego, ale byliśmy wtedy młodzi, pełni sił, gotowi na próbę uwolnienia się od nienormalności, która otaczała nas ze wszystkich stron. Zawieszone i wypalone w pamięci, powtarzające się, kotłujące się w głowie obrazy kolejnych wydarzeń z lat 1968, 1970, 1980-1981 - takie, jak ciągłe słuchanie idiotycznych sloganów, peanów na cześć partii, jej wielkości, nieomylności i wybrańców; uciekanie przed milicyjną pałką, podczas kolejnych demonstracji; propozycje współpracy z SB w zamian za paszport; słuchanie zakłócanych dzienników rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa; zbieranie latem truskawek w Szwecji, aby jakoś przeżyć kolejny semestr studiów; wyprawy pod bramy stoczni z koszami jedzenia dla strajkujących; udział w tłumnych demonstracjach, organizowanych przez Solidarność, które dawały nam wtedy tak potrzebną wiarę i siłę do przetrwania.
ISS: Przeprowadzka do Hamburga. To też portowe miasto. Nawyk i przyzwyczajenie do słonego powietrza?
JW: Na pozór, można tak sądzić, ponieważ i tu, i tam, i w drodze statkiem z biletami wykupionymi do dalekiej Japonii. Zaplanowana i udana ucieczka ze statku w Hamburgu, pustoszejąca keja, a na niej nasz niewielki bagaż na dalsze życie. I my, nagle wolni, obywatele świata, a wkoło słone powietrze, słono w ustach od pragnienia, i przeraźliwy krzyk mew, jakby ten sam, ten w Gdańsku, ale przecież inny…
ISS: Był Pan uczniem V Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego w Gdańsku-Oliwie, przy słynnej ulicy Polanki. Kiedy postanowił Pan zostać rzeźbiarzem?
JW: W latach 1950-1953 mieszkaliśmy z rodziną przy mało jeszcze znanej, ale uroczej ulicy Polanki. V Liceum Ogólnokształcące im. Stefana Żeromskiego w Gdańsku-Oliwie, to szkoła, w której w 1968 roku zdałem maturę. Ulica była znana tylko jej mieszkańcom. Tutaj ojciec mój, już w latach 50. i później, do 70. był nauczycielem matematyki i fizyki, a przez pięć lat przed naszym wyjazdem z kraju moja żona Maryla uczyła języka polskiego. Kiedy byliśmy już w Hamburgu, dowiedziałem się, że na ulicy Polanki zamieszkał były Prezydent Polski z rodziną.
Artystą chciałem zostać już w szkole podstawowej. W liceum myślałem o studiach malarskich, ale po maturze zdecydowałem się na rzeźbę. W sąsiedztwie - po drugiej stronie ulicy, znajdowała się pracownia rzeźbiarska należąca do dwóch znanych rzeźbiarzy, którzy mieli wiele zamówień. Poszedłem do nich po nauki. Akurat wtedy wygrali konkurs i dostali zlecenie na wykonanie pomnika - Tym, co za Polskość Gdańska, który od 1969 roku stoi na Podwalu Staromiejskim. Od samego początku, kiedy przywieziono dziesiątki ton gliny, aż do powstania gipsowego modelu w skali 1:1, pomagałem dzielnie, biorąc udział we wszystkich pracach, i wtedy artystyczny bakcyl dopadł mnie już na dobre. Dostałem w kość i prawdziwą szkołę, poznawszy wszystkie tajniki pracy rzeźbiarza, a później, po nocach, miesiącami śniła mi się ta glina - ciężka i lepka, od której w żaden sposób nie mogłem oderwać stóp.
Na roku Wydziału Rzeźby gdańskiej uczelni było w tym czasie tylko pięć miejsc. Dostanie się tam na studia graniczyło prawie z cudem, a mnie zabrakło dodatkowych punktów za pochodzenie (takie były czasy - ten, kto wtedy żył wie, co to znaczy). Za czwartym podejściem, a był już rok 1971, znowu się nie dostałem. Na otarcie łez otrzymałem zaświadczenie o bardzo dobrze zdanym egzaminie wstępnym. I nagle przyszła wiadomość, że zaocznie zmieniono mi kategorię zdrowia: C na A, a zaraz po tym odebrałem bilet do wojska. Nie spodobał mi się ten bilet. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i pojechałem do Warszawy z zamiarem dotarcia do ministra kultury. Rano byłem już na miejscu, bez wyznaczonego terminu spotkania, no i portier za żadne skarby nie chciał mnie wpuścić. Ale, że dość głośno nalegałem, przechodzący obok jegomość zatrzymał się i zapytał, czy mógłby w czymś pomóc. Zirytowany wyjaśniłem sprawę, wciskając mu do ręki wygnieciony w sprzeczce z portierem, plik dokumentów. Nieznajomy okazał się wiceministrem kultury. Po chwili, podając mi rękę, stanowczym tonem oświadczył: - Jest pan studentem PWSSP w Gdańsku. - Gratuluję i proszę jak najszybciej zgłosić się w Rektoracie po indeks. I tak, na korytarzu gmachu Ministerstwa Kultury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, w ciągu kilku minut odmieniło się moje życie. Następnego dnia, ówczesny rektor PWSSP w Gdańsku, Władysław Jackiewicz, powitał przyszłego adepta wydziału rzeźby. Od tego momentu, moim przeznaczeniem stała się rzeźba i rzeźbiarstwo. Na zawsze.
Aby się odwdzięczyć, bo nigdy w moim życiu nie chciałem być nikomu za nic dłużny, zawziąłem się i w 1973 roku wygrałem konkurs rozpisany przez rektora PWSSP w Gdańsku na Dzieło plastyczne o tematyce związanej z Wielką Rewolucją Październikową i życiem Narodów ZSSR. W przerwie obiadowej, tak aby koledzy nie widzieli, ulepiłem głowę Lenina. Dostałem za nią główną nagrodę w dziale rzeźby, w wysokości 3.000,-zł. Rektor Władysław Jackiewicz znowu mi gratulował. Pozostał jeszcze dług wdzięczności wobec ministerstwa, i w roku 1975 nadarzyła się po temu okazja. Ministerstwo Kultury i Sztuki wraz z Muzeum Lenina ogłosiło konkurs pt. Lenin - Polska. Ruch Rewolucyjny. Tradycje wspólnej walki i przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Głowę już miałem, odkurzyłem - była jak nowa, zrobiłem na brąz, zapakowałem i wysłałem do stolicy. Dostałem trzecią nagrodę w dziale rzeźby. Był dyplom, gratulacje i udział w wystawie w Muzeum Lenina w Warszawie. W ten sposób spłaciłem mój ostatni dług wobec władzy za miejsce na uczelni. Od tego czasu przestałem rzeźbić głowy.
ISS: Na pewno świetnie Pan rysuje. Dlaczego wybrał Pan rzeźbę?
JW: Po przyjeździe do Hamburga przez jakiś czas rysowałem. Moim pierwszym zakupem był papier, ołówki i sztalugi. Nie miałem jeszcze atelier, więc rysowałem gdzie się dało. Wiele prac udało mi się sprzedać. Tak naprawdę, rysunek jest nieodłączną częścią pracy rzeźbiarza. Pierwsze pomysły i projekty powstają na papierze. To praktyka, która pozwala na dalszą pracę nad formą przestrzenną aż do przeniesienia jej na konkretny materiał. Wcześniej, jeszcze w Gdańsku, wykorzystywałem rysunek jedynie w celach praktycznych, tzn. był on nieodzowną częścią prezentacji projektów, przedstawianych komisjom konkursowym czy też w Pracowniach Sztuk Plastycznych. Tak to się wtedy nazywało i odbywało. Dzisiaj sporadycznie wykorzystuję rysunek, w zasadzie tylko do bardziej skomplikowanych rozwiązań konstrukcyjnych. Odpowiadając na drugą część pytania, rzeźbę wybrałem dlatego, że dawała o wiele więcej możliwości swobodnego poruszania się w przestrzeni. Rysunek, malarstwo są bardziej ograniczone. W nich trzeci wymiar przejmuje budowa iluzji.
ISS: Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku nosiła pierwotnie inną nazwę.
JW: Została założona w 1945 roku w Sopocie, jako Państwowy Instytut Sztuk Plastycznych. Później przemianowana na Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Gdańsku (PWSSP). W 1954 roku siedzibę PWSSP przeniesiono z Sopotu do Gdańska, do odbudowanej już wtedy Wielkiej Zbrojowni. Od 1996 roku Szkoła ma status Akademii Sztuk Pięknych.
ISS: Studia i dyplom (1976) w Gdańsku. Artyści mają zazwyczaj swoich mistrzów. Kto był Pańskim mistrzem? - profesor Adam Smolana, profesor Alfred Wiśniewski? - Dlaczego?
JW: W 1970 roku udało mi się uzyskać status wolnego słuchacza, bez możliwości uzyskiwania zaliczeń, ale mogłem brać udział w zajęciach pracowni rysunku, którą prowadziła śp. pani profesor Barbara Massalska. W 1971 roku rozpocząłem studia na wydziale rzeźby. Miałem zajęcia z wieloma mistrzami, co uświadomiłem sobie dopiero po wielu latach. Niestety, wielu z nich dzisiaj wśród nas już nie ma. Takie postaci, jak śp. pani profesor Anna Pietrowiec, śp. pani profesor Hanna Żóławska, śp. profesor Alfred Wiśniewski, śp. profesor Adam Smolana… Asystentami byli późniejsi i dzisiejsi profesorowie - śp. Sławoj Ostrowski, Teresa Klaman, Stanisław Radwański, Stanisław Szwechowicz. Wszyscy są dzisiaj znani z wielkiego dorobku artystycznego - zapisali się na kartach historii sztuki polskiej, i nie tylko polskiej. Wracając do drugiej części pytania, moim ukochanym mistrzem pozostanie na zawsze profesor Adam Smolana, wspaniały człowiek, artysta i pedagog. Na zajęciach projektowania rzeźby w architekturze i urbanistyce nauczył mnie rzeźbiarskiego zrozumienia przestrzeni. Sam pracował dużo w drewnie, i to właśnie on obudził we mnie chęć głębszego poznania i poszukiwań tajników ukrytych w tym pięknym materiale. Przywołując tamte lata, nie sposób nie przywołać legendy - śp. profesora Franciszka Otto i jego asystenta, dr. Tadeusza Kobzdeja (brata malarza Aleksandra Kobzdeja), którzy podczas swoich wykładów z geometrii wykreślnej, niejednego z braci studenckiej przyprawiali o straszliwe bóle głowy, siejąc strach przed kolejnymi zaliczeniami. Ale były i wyjątki. Studentki w luźnych bluzeczkach, blondynki o niebieskich oczach nie musiały się niczego obawiać.
ISS: Należy Pan do artystów sztuki procesualnej i sztuki konkretnej (Manifest, 1930), która miedzy innymi odrzuca symbolizm. Co to znaczy w praktyce? - Pańskie prace nie mają żadnych podtekstów, ukrytego sensu, kodu? Jaką rolę w Pańskiej sztuce odegrał Bauhaus?
JW: Tak naprawdę nie identyfikuję się z nurtem sztuki konkretnej, którą to promotorzy do mnie i do tego co robię łaskawie przykleili. Materiały takie jak kamień czy drewno mogą być nosicielami kulturowych kodów i przywoływać pewne skojarzenia. Nie chcę tego wykluczać, choć moja sztuka żadnych „historii” nie opowiada, poza pokazaniem i podkreśleniem samego aktu łamania czy łupania. Być może echo Bauhausu, w pewnych momentach i w pewnym zakresie, w mojej sztuce „wybrzmiewa”, ale jest tylko częścią jej rodowodu. Z drugiej strony - moja sztuka jest jego zaprzeczeniem, tak samo jak zaprzecza sztuce konkretnej czy Minimal Art. Nie chodzi tu o stricte geometryczną sztukę. - Geometria jest dla mnie bardzo przydatnym medium, służącym do przekazywania samego procesu twórczego.
ISS: Stosuje Pan formy geometryczne, nawiązując do Manifestu?
JW: Osobiście jestem przekonany, że moja twórczość wpisuje się w nurt sztuki procesualnej. Użycie geometrii jest „pozorne”. Oto co napisał mój przyjaciel, historyk sztuki Jan Stanisław Wojciechowski o aspekcie geometrii w mojej sztuce: Jego wysiłki ujęcia drewna w geometryczne struktury nie są motywowane chęcią osiągnięcia czysto intelektualnego rygoru, geometria jest służebna, jest swoistą gramatyką, dzięki której „natura” może jaśniej przemówić. A może są tylko sposobem zachęty „natury” do przemówienia, do ujawnienia swoich własnych cech, niedostrzegalnych w potocznym ujęciu.
Wcześniej, bo już w 1998 roku, tak ujął to mój syn, także historyk sztuki: Co prawda używa również i Weryha zasobu środków wyrazu zredukowanego do minimum. Ta minimalizacja służy mu jednak do tego, aby jak najbardziej uwypuklić zróżnicowanie elementów formy czy też powierzchni.
ISS: Proszę powiedzieć, których artystów związanych z Pańskim nurtem sztuki ceni Pan najwyżej i dlaczego?
JW: Ograniczę się do przytoczenia tylko jednego, ale dla mnie najważniejszego przykładu. Odpowiadałem już na podobne pytanie w wywiadzie z moim przyjacielem Mariuszem Knorowskiem, w 2006 roku - dyrektorem artystycznym Centrum Rzeźby Polskiej: Ulrich Rückriem to jeden z moich ulubionych rzeźbiarzy, którego pracami zafascynowany jestem od lat. Jednym z jego głównych działań artystycznych w materiale, którym jest kamień, jest akt łupania. Akt ten należy do najważniejszych również i w mojej pracy, z tą jednak różnicą, że w drewnie.
ISS: Pańskie prace można obejrzeć w kilku krajach. Czy Pan je odwiedza?
JW: Część moich prac znajduje się w prywatnych zbiorach, przede wszystkim w Niemczech, ale również w Polsce i w Belgii. Muszę wyznać, że już od paru lat prowadzę raczej osiadły i spokojny tryb życia. Jedną z przyczyn jest ograniczenie możliwości przenoszenia się z miejsca na miejsce. Przestałem latać samolotami. Tak mi nakazała moja niezawodna intuicja. Na długie jazdy samochodem też się już nie piszę. Poza tym, mam jeszcze tyle do zrobienia, i to jest teraz dla mnie najważniejsze. Co chciałem zobaczyć, już widziałem.
ISS: Czy można je kupić?
JW: Oczywiście, zawsze! Wszystkie prace z mojej kolekcji są do nabycia bezpośrednio u mnie. Kilka eksponatów można również kupić, korzystając z adresu: https://www.art-multiple.com/
ISS: Oglądając Pańskie prace nie można oprzeć się wrażeniu, że wykonanie wielu z nich wymagało siły drwala i było bardzo pracochłonne. Ile godzin dziennie spędza Pan w pracowni?
JW: Zgadza się. Prace, które powstały w latach 1997-2007 wymagały siły drwala, ale wtedy byłem jeszcze młody i nie miałem z tym problemu. Wyjątkowo ciężko było wówczas, kiedy przywożono wielkie kłody drewniane, często z gałęziami, o wadze do kilkuset kilogramów, które zrzucano na jedną stertę przed moją pracownią. Sortowanie i układanie do suszenia należało do najcięższych prac, a wszystko robiłem zawsze sam. Oczywiście miałem podnośnik, ale kilka razy tylko cudem zdołałem uniknąć przygniecenia. Nigdy nie liczyłem godzin pracy. Zawsze poświęcałem jej tyle czasu, ile było trzeba. Teraz pracuję przeciętnie siedem godzin dziennie, a kiedyś bywało i dziesięć.
ISS: Jak pozyskuje Pan materiał? - mam na myśli drewno różnych gatunków drzew.
JW: Przed laty dostawałem drewno od urzędu miasta, zawsze po przejściu większych burz czy uderzeniach wiatru, kiedy drzewa się przewracały i łamały. Po części bywały zdrowe, czasem - chore. Zdrowe zatrzymywałem, a chore w zimie trafiały do pieca w pracowni. Nic się nie marnowało. Nigdy się nie zdarzyło, aby choć jedno drzewo ścięto specjalnie na moje zamówienie. Zawsze było to dla mnie ważne. Mam własny kodeks etyczny i korzystam jedynie z tego, co natura sama oddaje. Czasami, przy większych realizacjach, pozyskiwałem drewno od leśników - z wycinki, organizowanej w ramach pielęgnacji lasu. Drewno, używane przeze mnie do prac, pochodzi wyłącznie z gatunków drzew rosnących w naszych, europejskich lasach. Teraz zdarza się, że listwy i deski kupuję w OBI.
ISS: Mieszka Pan w Niemczech i jednocześnie jest autorem, tym razem kamiennych - granitowych lub betonowych pomników Pamięci:
- Pomnika Polaków Deportowanych przez Niemców w trakcie i po upadku Powstania Warszawskiego ’1944 - osadzonych w KL-Hamburg Neuengamme - z 1999 roku (na blogu - post oznaczony tagiem: Jan de Weryha XIX),
- Pomnika Przymusowych Robotników, wywiezionych do III Rzeszy w latach 1939-1945 z bodaj 14. okupowanych krajów - w centrum dzielnicy Hamburga - Bergedorf - z 2012 roku (na blogu - post oznaczony tagiem: Jan de Weryha XIII),
spektakularnych symboli wojny wywołanej przez III Rzeszę Niemiecką. Czy spotkały Pana jakieś szykana lub przykrości ze strony opinii publicznej w Niemczech, np. w prasie lub w Internecie?
JW: Zacznę od naszkicowania krótkiej historii powstania tego polskiego pomnika. - Polskiego, ponieważ w istocie jest on dzisiaj własnością Polski, pomimo że stoi na ziemi niemieckiej. Na początku, z inicjatywy Związku Polaków w Niemczech, miała powstać tyko mała, okolicznościowa tablica pamiątkowa. Kiedy się o tym dowiedziałem, a był rok 1998, pomyślałem, że sześciu tysiącom Powstańców Warszawskich należy się znacznie więcej. Wystąpiłem - do wszystkich zainteresowanych stron - z propozycją natychmiastowego powołania komitetu budowy polskiego pomnika w Hamburgu-Neuengamme, który już po kilku dniach zawiązał się w naszym domu. W następnym, 1999 roku przypadała okrągła, 60. rocznica wybuchu wojny, która była okazją do odsłonięcia pomnika. W komitecie zasiadło kilkanaście osób. Każdemu przydzielono zakres obowiązków, z których należało się wywiązać, i każdy z nas podpisał takie zobowiązanie, aby zdążyć z budową na czas. Ja postanowiłem przygotować dokumentację projektu pomnika, a zatem rysunki i makiety, co zadeklarowałem, jako mój dar. Do mnie należało uzgodnienie lokalizacji pomnika, znalezienie odpowiedniego materiału, wykonanie prac rzeźbiarskich, montaż i nadzór techniczny. Wszystko, według wspólnie ustalonego harmonogramu pomiędzy Komitetem, Wydziałem Kultury w Hamburgu, Muzeum w Neuengamme i Amicale - nadrzędną, międzynarodową organizacją, sprawującą pieczę nad wszystkimi miejscami pamięci w Europie. Pozostałe sprawy, takie jak: uzgodnienie treści napisu na pomniku, przygotowanie dla Polonii informacji o projekcie budowy pomnika, pozyskanie funduszy, przygotowanie zaproszeń i uroczystości odsłonięcia pomnika, organizacja transportu z dźwigiem itp. należały do grup roboczych Komitetu. Po zorganizowaniu w Ratuszu pierwszej konferencji prasowej z udziałem mediów i wszystkich zainteresowanych stron oraz po pierwszych publikacjach prasowych, w których wymieniono mnie, jako autora pomnika - współpraca z przewodniczącym jednego z ugrupowań polonijnych zamieniła się w wojnę podjazdową. Zaczęło się coś, dla mnie niepojętego - ordynarne wyzwiska, groźby, zarzuty antypolskości; kamienie wrzucane do mojej pracowni; celowe zamówienie transportu bez dźwigu, podczas gdy ciężar ładunku granitowych bloków przekraczał 20 ton. Transport z Polski dojechał do Neuengamme o godzinie szóstej rano, a wcześniej - o godzinie piątej zadzwonił do mnie jeden z członków Komitetu Budowy Pomnika, który uraczył mnie wyzwiskami: Ty…, przyjechało to twoje g…, które zrobiłeś, raus aus dem Bett, do roboty, natychmiast! Kim trzeba być, aby zdobyć się na coś takiego?! To pytanie do dziś pozostaje bez odpowiedzi. Przykre było też milczenie tych osób, które o wszystkim wiedziały i nie zareagowały.
A oto słowa, które podczas uroczystego odsłonięcia pomnika, dnia 1 września 1999 roku, usłyszałem od pani profesor dr Christine Weiss, ówczesnej pani senator do spraw kultury w Hamburgu i późniejszej pani minister kultury Niemiec: Jan de Weryha-Wysoczański podarował naszemu miastu i Miejscu Pamięci w Muzeum KZ w Neuengamme imponująco głębokie dzieło sztuki, dostojną i przestrzenną metaforę wielu bezimiennych okropności i wielokrotnych cierpień. To pomnik, który daje przestrzeń do przemyśleń i pozwala na przemyślenia, to miejsce wspólnej pamięci o wspomnieniu, z którego wszyscy pomyślmy o lepszej przyszłości (video: https://www.youtube.com/watch?v=IcFbofju-oA).
Wykonując zawód artysty, zawsze i wszędzie trzeba liczyć się z tym, że dane dzieło komuś się nie spodoba, a pozostałym, być może, będzie obojętne. Inni o tym napiszą, jeszcze inni będą dyskutować. Czasy się zmieniają. W mediach społecznościowych tworzą się grupy dyskusyjne, ludzie są bardziej aktywni, wyrażają własne opinie. I to dobrze, że tak jest. Z większym ciężarem gatunkowym mamy do czynienia wówczas, kiedy sztuka podejmuje problematykę historyczną, w pewnym sensie - polityczną. Społeczeństwo natychmiast dzieli się na tych, którzy są za i przeciw. Gazety i inne media umiejętnie wykorzystują takie sytuacje - liczy się tylko to, aby możliwie duży nakład został sprzedany. Oczywiście, wiele zależy od redakcji. Jedne bezwzględne manipulują, inne są bardziej powściągliwe.
W paru zdaniach opowiem o historii powstania Pomnika Przymusowych Robotników, wywiezionych do III Rzeszy w latach 1939-1945. Przez kilka miesięcy 2012 roku lokalne gazety pisały o tym, czy w Hamburgu-Bergedorfie w ogóle potrzebny jest taki pomnik. A trzeba wiedzieć, że w latach wojny nie było tu ani jednego większego zakładu, który nie zatrudniał przymusowych pracowników. No, i znów się zaczęło! - Nie było tygodnia bez prasowego artykułu o pomniku. Jedna z gazet, na swojej stronie internetowej publikowała komentarze - ma się rozumieć, bez redakcyjnej weryfikacji. I popłynęła brudna rzeka. Część opinii była za, a druga - o brunatnym zabarwieniu, dała upust obelżywym i napastliwym atakom (mam w swoim archiwum około 400. screenów, dotyczących mnie i mojego projektu pomnika). Nie wytrzymałem tego obciążenia i załamałem się psychicznie. W końcu, po rozpętanej do granic możliwości batalii, komuś włączyła się czerwona lampa. W Ratuszu, w trybie natychmiastowym, zwołano nadzwyczajną sesję poświęconą projektowi budowy pomnika. Podczas sesji wszystkie ugrupowania jednomyślnie zdecydowały, że pomnik jest potrzebny i już najwyższy czas, aby został zrealizowany. Niestety, podczas uroczystego odsłonięcia pomnika, doszło do ataku neonazisty - gazem pieprzowym - na 25-osobową delegację byłych przymusowych pracowników z Polski (wszyscy w bardzo podeszłym wieku), którzy przybyli na specjalne - oficjalne zaproszenie parlamentarzystów Hamburga. Relację z wydarzeń wokół uroczystego odsłonięcia pomnika i zamachu pokazano tego samego dnia w głównym wydaniu dziennika TV. Następnego dnia, na pierwszych stronach, niemiecka prasa donosiła o haniebnym incydencie w Hamburgu.
ISS: Czytałam, że Pomnik Powstańców Warszawskich wykonał Pan ze sprowadzonego z Polski granitu strzegomskiego. Czy to kolejny symbol?
JW: Tak. Jeszcze w trakcie pracy nad pierwszym projektem, zastanawiałem się nad materiałem. Wybrałem granit strzegomski. Przemawiało za nim kilka argumentów - twardość, odporność na zarysowanie i wysoka odporność na działanie warunków atmosferycznych, a to ważne dlatego, że ułożone na płytach granitowe ostrosłupy są łupane, mają otwartą strukturę - w przeciwieństwie do ciętych i polerowanych powierzchni, które dzięki swej ścisłej strukturze są zamknięte, bardziej szczelne. Te łupane, są narażone na działanie wilgoci i mrozu. Do dzisiaj Strzegom się sprawdził, nie ma żadnych pęknięć. Jego koloryt jest przyjazny dla oka i dobrze komponuje się z otoczeniem (ten sam granit został użyty w Gdańsku do budowy Pomnika Obrońców Wybrzeża na Westerplatte). Cały pomnik, wszystkie przymiarki, ułożenie bloków na płytach - robiliśmy w Strzegomiu, a w Hamburgu - montaż całości. Elementy łupane zostały zakotwione na polerowanych płytach granitowych, zamontowanych wcześniej na specjalnym fundamencie. Wydaje się, że było to dobre rozwiązanie, mocne i symboliczne. Polski kamień na niemieckiej ziemi!
ISS: Czy oba pomniki są odwiedzane przez oficjalne delegacje z Polski, przez przedstawicieli niemieckiej Polonii i przez turystów?
JW: Tak, podczas kolejnych rocznic, przy obu pomnikach składane są wieńce, kwiaty i wygłaszane okolicznościowe przemówienia.
Przy Pomniku Przymusowych Robotników, wywiezionych do III Rzeszy w latach 1939-1945, składane są wieńce przez przedstawicieli wszystkich ugrupowań politycznych, a także przez burmistrza i przedstawicieli Urzędu Miasta. Obecni są również przedstawiciele Polskiego Konsulatu w Hamburgu. Pomnik stoi w centrum miasta i dlatego często można przy nim zobaczyć turystów, przechodniów, w tym - młodzież, która studiuje treść napisu umieszczonego na tablicy.
Przy Pomniku Polaków Deportowanych przez Niemców w trakcie i po upadku Powstania Warszawskiego ’1944 - osadzonych w KL-Hamburg Neuengamme, 1 września odbywają się uroczystości organizowane przez Polski Konsulat Generalny, Polską Misję Katolicką w Hamburgu i wiele innych organizacji.
ISS: Utrzymuje Pan kontakty ze strukturami polonijnymi w Niemczech?
JW: Na moich wystawach w atelier i koncertach, które od kilku lat organizuje Koło Przyjaciół (Freundeskreis Sammlung de Weryha e.V.), bywają politycy i pracownicy Urzędu Miasta. Stałymi gośćmi są Konsul Generalny i Konsul ds. Polonii i Kultury Konsulatu RP w Hamburgu. Wspaniale układa się współpraca z Deutsch-Polnische Gesellschaft w Hamburgu. Członkowie jego zarządu są równocześnie członkami naszego Koła Przyjaciół. Od roku współpracujemy z Chopin-Gesellschaft Hamburg & Sachsenwald, którego przewodniczącym jest profesor Hubert Rutkowski. 28 sierpnia ubiegłego roku w atelier po raz pierwszy odbył się wspólnie zorganizowany koncert fortepianowy, sponsorowany przez Orlen Deutschland. Na koncert przybyli studenci naszego wspaniałego profesora Huberta Rutkowskiego (Livestream-Konzert: Malte Henrik Gohr & Lysander Burleigh - YouTube). Poza tym, gościliśmy już kilkakrotnie TVP Polonia, która śledzi bieżące wydarzenia kulturalne na terenie Hamburga. Ostatnio, podczas wernisażu wystawy pt. GEWACHSEN * GESPALTEN * GESTALTET Bemerkungen zum Holzwerk von Jan de Weryha, która zbiegła się z moimi 70-tymi urodzinami, otrzymałem pamiątkowy medal wybity na stulecie Odzyskania Niepodległości - za działalność na rzecz Polski i pojednania polsko-niemieckiego, przyznany przez JE Ambasadora Rzeczpospolitej Polskiej w Republice Federalnej Niemiec. Jest to dla mnie bardzo ważne i zarazem jedyne moje odznaczenie. Moim specjalnym gościem z Warszawy był mój przyjaciel, profesor dr hab. Jan Wiktor Sienkiewicz, kierownik Katedry Historii Sztuki XX wieku w Europie Środkowej i na Emigracji UMK, z którym mamy wiele wspólnych planów na przyszłość.
ISS: W Polsce są politycy, którzy sugerują ekstrawaganckie pomysły w sprawie Gdańska. - Zdają się podważać jego przynależność do Polski. Jak Pan myśli o swoim rodzinnym mieście?
JW: Gdańsk był i pozostanie moim rodzinnym miastem, a urodziłem się w Polsce. Miasto ma długą, wielokulturową, barwną i złożoną historię, którą należy szanować - szczególnie tę tragiczną, związaną z wydarzeniami sprzed i po rozpoczęciu II Wojny Światowej. Młodszym pokoleniom pozostały w spadku bolesne i wolno gojące się rany. Wszelkie dyskusje, dążące do podważania przynależności Gdańska do Polski, uważam za niepotrzebne i szkodliwe.
ISS: Pracuje Pan ze studentami - wykłada teorię czy to studium praktyczne?
JW: Muszę wyjaśnić, że moje warsztaty odbywają się w Wyższej Szkole Ludowej (VHS), która nie ma statusu uniwersytetu, ale mogę powiedzieć, że od przeszło 30. lat dbam o wysoki poziom spotkań z uczestnikami kursów. Jest to studium rzeźby o charakterze praktycznym, a więc praca indywidualna z użyciem wielu materiałów. Przed laty prowadziłem dodatkowo kursy rysunku, aktu i perspektywy.
ISS: Ma Pan uczniów, następców?
JW: Tak, mam. Także takich, którzy pozostają w grupach przez wiele lat. Następców zapewne nie będzie, ale wielu z nich robi naprawdę niezłą sztukę. Niektórzy biorą udział w najróżniejszych wystawach i nawet dobrze sprzedają swoje prace.
ISS: A konkurentów? - Czy w tej sztuce jest konkurencja?
JW: Na świecie nie ma dziś niczego, czemu pojęcie: konkurencja jest obce. Może jednak sztuka została taką samotną zieloną wyspą, na której konkurencja nie istnieje z tej prostej przyczyny, że dzieło sztuki powinno być niepowtarzalne, nieporównywalne - bezkonkurencyjne. Oczywiście z wyjątkiem kopii i lepszych czy gorszych podróbek.
ISS: Sammlung de Weryha - stała ekspozycja Pańskich prac - znajduje się w Hamburgu. Ma stałe godziny otwarcia czy trzeba się indywidualnie umówić?
JW: Ekspozycja moich prac znajduje się pod adresem: Sammlung de Weryha, Reinbeker Redder 81, 21031 Hamburg i jest dostępna dla wszystkich zainteresowanych przez 7 dni w tygodniu, po uprzednim telefonicznym uzgodnieniu terminu wizyty (telefon komórkowy: +49(0)1724053238).
ISS: Inne ekspozycje stałe - w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Muzeum Sztuki Współczesnej w Radomiu i Muzeum Narodowym w Szczecinie.
JW: Wszystkie wymienione instytucje muzealne, poza swoimi stałymi czy też okazjonalnymi ekspozycjami, mają własne zbiory, własne kolekcje. Moje prace są częścią tych zbiorów i są często wykorzystywane podczas wystaw tematycznych - prezentowane na wystawach w innych ośrodkach kulturalnych w Polsce i za granicą. Kilka takich wystaw zorganizowało Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Ostatnie wystawy z udziałem moich prac odbyły się w Oliwie, Zakopanem i na Słowacji.
ISS: Prezentował Pan prace na wystawach w wielu krajach, między innymi w Polsce, Niemczech, Austrii, Szwajcarii, Luksemburgu, Wielkiej Brytanii, USA… Ma Pan swoje ulubione?
JW: Z największym sentymentem wspominam zawsze wszystkie wernisaże wystaw i spotkania, które odbywały się w Polsce. Ale również w Austrii zorganizowano dla mnie piękny pobyt w luksusowym hotelu, gdzie wraz z właścicielami przesiadywaliśmy całe noce na niekończących się rozmowach, przy stole suto zastawionym smakołykami. Podobnie ciekawie było w Szwajcarii. Po dwóch dniach, spędzanych wspólnie przy kolacjach z artystyczną bracią, w towarzystwie przedstawicieli miasta, goszczących nas w kolejnych restauracjach, często do wczesnych godzin porannych, zirytowany przerwałem sielankę. Uderzyłem pięścią w stół, tak aby do wszystkich dotarło, i powiedziałem, że ja podczas naszych przemiłych spotkań nie zrozumiałem ani jednego słowa. Patrząc w moją stronę, ktoś spośród gospodarzy stwierdził: - No, ale przecież ty znasz język niemiecki - przyjechałeś z Hamburga! Na co odparłem: - Tak, ale wy od dwóch dni rozmawiacie tylko w dialekcie szwajcarskim! (Schweitzer Deutsch - przyp. ISS). Miło wspominam pobyt z rodziną w Luksemburgu, gdzie w międzynarodowym konkursie otrzymałem główną nagrodę ufundowaną przez Ministerstwo Kultury (Prix du Jury, w Salon de Printemps 1998). Na wytwornym bankiecie obecna była prawie połowa rządu tego niewielkiego państwa. Po kolacji i podaniu wytwornego deseru, kelnerzy proponowali gościom wspaniałe kubańskie cygara. Ja, niestety, odmówiłem, ponieważ krótko przedtem rzuciłem palenie. Do dzisiaj nie mogę sobie tego darować, przecież po tylu latach palenia tych kilka dni nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Mój syn Rafał, chcąc mnie pocieszyć i zrekompensować tę fatalną stratę, przy każdej okazji oferuje ojcu cygaro.
ISS: Sądzę, że Pan sam nadał tytuły swoim wystawom - Epifanie natury w późno-nowoczesnym świecie (Katowice, Galeria Szyb Wilson, 2005), Objawienia w drewnie - Orońsko 2006 (Muzeum Rzeźby Współczesnej - Centrum Rzeźby Polskiej - Orońsko, 2006), Objawienia w drewnie (Jelenia Góra, Galeria BWA, 2006), Tabularium (Gdańsk, Gdańska Galeria Miejska, 2009). - Tytuły wystaw mają dla Pana konotacje symboliczne?
JW: Rozumiem, że pyta Pani o wystawy w Polsce. Tytuły są z reguły przejmowane z artykułów pisanych do katalogu wystawy. Przypomnę o jeszcze jednej ważnej wystawie - w Galerii Patio w Łodzi w 2005 roku, na zaproszenie pani dyrektor dr Aurelii Mandziuk. Artykuł do tej wystawy pt. Drewno-archiwum napisała niezastąpiona i kochana Urszula Usakowska-Wolff. Kuratorem był Henryk Gac z Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, którego poznałem na jednej z wystaw Magdaleny Abakanowicz, w Niemczech, w 2004 roku. Jego ulubionym powiedzeniem jest: „nie lubię artystów”, ale to właśnie jemu zawdzięczam wszystkie kontakty, które po 24-letniej nieobecności w kraju pozwoliły ponownie zaistnieć na polskiej scenie artystycznej. Zawsze wspierał mnie radą i doświadczeniem podczas organizacji wszystkich moich wystaw w Polsce.
W przypadku wystawy w Katowicach jej tytuł jest zbieżny z tytułem artykułu do katalogu, opracowanego przez profesora dr. Jana Stanisława Wojciechowskiego w 2005 roku. Jana poznałem rok wcześniej, krótko przed moją wystawą w Galerii Kaplica w Orońsku. W 2006 roku odbyła się moja kolejna - indywidualna wystawa, tym razem w Muzeum Rzeźby Współczesnej w Orońsku, której kuratorami byli Jan Stanisław Wojciechowski i Leszek Golec. Tytuł wystawy Jan de Weryha-Wysoczański, Objawienia w drewnie - Orońsko 2006, to równocześnie tytuł materiału opublikowanego w katalogu w formie wywiadu przeprowadzonego ze mną przez dyrektora CRP Mariusza Knorowskiego. Kilka miesięcy później, na zaproszenie pani dyrektor Janiny Hobgarskiej, odbyła się moja indywidualna wystawa w BWA w Jeleniej Górze. Pokazano na niej część prac z wystawy w Orońsku, a jej tytuł brzmiał: Objawienia w drewnie. W roku 2009. otrzymałem zaproszenie od dyrektora Gdańskiej Galerii Miejskiej, pani dr Iwony Bigos, na wystawę indywidualną. Kuratorką wystawy była Grażyna Tomaszewska, i to ona napisała artykuł do katalogu pt. Tabularium, który dał nazwę wystawie.
ISS: Mamy wspólną atencję dla polskiej Szkoły monachijskiej; dla obrazów Józefa Brandta, Alfreda Wierusz-Kowalskiego, Jana i Józefa Chełmońskich, Juliana Fałata, Antoniego Piotrowskiego, wreszcie - dla Franza Roubaud, Mikołaja Swierczowa i Michała Wywiórskiego… Lubi Pan staropolski kontekst - tradycji, sztuki, historii?...
JW: Uwielbiam ten staropolski kontekst. Już jako mały chłopiec zachwycałem się malarstwem. W bibliotece ojca potajemnie wertowałem książki w poszukiwaniu reprodukcji obrazów, przeglądałem kolekcję znaczków pocztowych, na których również można było znaleźć piękne ujęcia ze zwierzętami. W dzieciństwie, kiedy przyjaciele moich rodziców wychodzili wieczorami do teatru, byłem proszony, aby przez ten czas zostać w ich domu z bardzo wiekową matką i pieskiem. Zawsze na to czekałem. To były długie godziny szczęśliwie spędzanego czasu, takie moje pierwsze studia nad malarstwem, które głęboko zapadły w pamięć. Oboje Państwo pochodzili z Wilna, On - z bardzo zamożnej rodziny, i był lekarzem. W ich ogromnym domu, na wszystkich ścianach - od góry do dołu, wisiały obrazy (Petersburger Hängung) w przepięknych, rzeźbionych i pozłacanych ramach. To były wspaniałe i po mistrzowsku namalowane kopie prac wielu wielkich artystów, również polskiej Szkoły monachijskiej. Pan doktor zapewne bardzo kochał zwierzęta, ponieważ były na każdym obrazie, jaki namalował. Przed laty próbowałem się dowiedzieć, co się stało ze zbiorami, ale ślad niestety zaginął. Teraz historia poniekąd się powtarza. Tak jak wówczas, kiedy wieczorami siedzę w domu, często wpatruję się w obrazy, które mam zawieszone na ścianie w podobny sposób. Inni mistrzowie, ale ta sama tematyka - zwierzęta!
ISS: Właśnie, zwierzęta! Wilki, psy, konie… Musieli je kochać, skoro tak często pojawiały się na płótnach, malowane z najwyższą maestrią. Chyba nikt nie malował zwierząt tak, jak monachijczycy. Pan też kocha zwierzęta, jest wrażliwy na ich krzywdę?
JW: Kochali je malując, kochali przebywając z nimi, odkrywali ich piękno na codzień, byli wrażliwi. Nie ma nic cenniejszego ponad obecność wszelkich żyjących istot na łonie matki natury. Jak długo one będą, tak długo pozostanie równowaga w przyrodzie, w całym jej nadzwyczaj skomplikowanym organizmie, i zawsze z najwyższym pożytkiem dla człowieka. Ale one nam przeszkadzają, tępimy je, odbieramy im miejsce do życia, w swym zadufanym poczuciu wyższości i bezgranicznej głupocie, dostrzegając jedynie czubek własnego nosa, zabierając im bezprawnie i w okrutny sposób prawo do życia. One nie mogą się poskarżyć, kiedy zadajemy im ból, a nawet jak na swój sposób to czynią, większość z nas odwraca głowę powtarzając: - przecież to tylko zwierzę. Przez ostatnie 12 lat żył razem z nami piękny labrador, nasz ukochany Diuk, równoprawny członek rodziny ze swoimi prawami, i bezgraniczną miłością do nas i wszystkiego, co się poruszało. Kiedy nadszedł jego czas…, mój świat się zawalił. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, w tej ciężkiej chwili nie zostałem sam ze swoim ogromnym żalem. Okazało się wtedy, że wśród przyjaciół bardzo wielu uważa zwierzęta za naszych równoprawnych towarzyszy życia. Muszę tu wymienić kochanych Państwa Antczaków, znanych wszystkim na całym świecie z przeogromnej miłości do czworonogów, od których otrzymaliśmy wyrazy współczucia. Od Państwa, którzy od zawsze macie i kochacie psy, również nadeszło wielkie wsparcie duchowe, a Pan Andrzej napisał specjalnie dla mnie przecudowny wiersz dla podtrzymania na duchu. Do dziś jest dla mnie ważny, bo to ten utwór zasklepił, na początku otwartą i krwawiącą, ranę po stracie przyjaciela.
Psy,
Nasze przyjaciele
Gońcie aport i w pościele
Przede snem przynieście
Rzućcie przed nas, i nos
W cieście ze stołu zamoczcie
Boście nam nie goście jakieś
Ale stołowniki wieczne
W cukrze-pudrze unurzane
Wyście nasze ukochane -
Stwory, nie chimery, nie
Potwory, nim zaśniecie
Skowytem burzę wieszczcie
Psy,
Z respektem dla przeciągu
Trzaskających okien
Czarnego worka na wietrze
Pociągu…
Myśmy nie wasze Państwo
Wy nie nasze poddaństwo
Z psami życie śmielsze -
Bez psów - będzie podlejsze
Kiedy mżecie, nijak nam
Na świecie, płaczemy i my
Za wami, naszymi psami
A wy, za nami, człowiekami
(ACMS)
ISS: Ma Pan aktywny profil na Facebooku. To ściana służąca autoreklamie czy do rozmów z przyjaciółmi?
JW: Profil na Facebooku założyłem przed laty z myślą, aby z czterech ścian atelier wyprowadzić tam własną twórczość, zaprezentować ją szerszej grupie odbiorców. I to się udało. W międzyczasie moje prace stały się rozpoznawalne pośród znacznej grupy osób zainteresowanych kulturą. Czasami nie liczy się samo nazwisko, ale właśnie specyfika samych prac. Cóż znaczy jakiś pojedynczy artykulik w mniej lub bardziej poczytnej gazecie? Ile osób go przeczyta? A następnego dnia, gazeta ląduje w koszu! Tutaj każdy najmniejszy post pozostaje już na zawsze w sieci, można go w każdej chwili odnaleźć i ponownie przeczytać. A zatem, w moim przypadku, Facebook doskonale spełnia obie role.
ISS: Dlaczego publikuje Pan swoje prace na naszym blogu? Czy Pańscy znajomi czytają, komentują nasz blog? Przy okazji informuję, że jest czytany w 23. krajach.
JW: Po pierwsze, zostałem przez Państwa zaproszony. Jest mi niezmiernie miło i korzystając z okazji raz jeszcze za to zaproszenie bardzo serdecznie dziękuję! Po drugie, moje prace są już od roku publikowane na blogu (debiut 4/2/2020 - przyp. ISS), na którym regularnie pojawiają się arcyciekawe artykuły, odnoszące się po części do istotnych wydarzeń bieżących, do wydarzeń historycznych, rocznicowych, wydarzeń z zakresu kultury, sztuki, muzyki, poezji i innych dziedzin. Każdorazowo - w pełni tolerancji - po sarmacku, i wszechstronnie - w duchu Renesansu! Życzyłbym sobie, aby liczba zainteresowanych blogiem rosła. Widzę także coraz więcej osób, które wchodzą na blog przez mój facebookowy profil. Myślę, że każdy znajdzie tam dla siebie jakąś perełkę. Ja też korzystam ze sposobności i zapraszam wszystkich na moją stronę: www.de-weryha-art.de. Od maja ubiegłego roku, strona odnotowała około 43.000 odsłon.
ISS: W jakim stopniu Pańska sztuka absorbuje najbliższych, rodzinę?
JW: Myślę, że w odróżnieniu ode mnie moja żona Maryla miała zawsze do wszystkiego podejście życiowe - praktyczne, i wielokrotnie ratowała rozmaite, beznadziejne sytuacje. A teraz, po wielu wspólnie spędzonych w zgodzie latach, ma dość mnie i mojej sztuki procesualnej. Uważa, że dużo już stworzyłem, i więcej nie trzeba, i najwyższy już czas skupić się na tym, aby moje prace znajdowały nowych właścicieli. Wraz z synem ciągle dyskutujemy o tym, co powstaje, co jest dobre, co powinienem dalej prowadzić, a z czym już raz na zawsze skończyć. A zabawne jest to, że teoretyk - historyk sztuki lubi doradzić ojcu, jak należy wbić gwóźdź tak, aby było dobrze - dla gwoździa i dla drewna. Poza żoną i synem, w mojej najbliższej rodzinie, nie ma już zainteresowanych moją pracą. Inni kuzyni mają umysły raczej ścisłe.
Iwona Sabina Schymalla: Dziękuję za rozmowę.
Jan de Weryha-Wysoczański: Pani Iwono, cała przyjemność po mojej stronie. Serdecznie dziękuję, że łaskawie znalazła Pani czas dla mnie i zechciała porozmawiać.
Copyright ©® Andrzej Schymalla, Iwona Sabina Schymalla, Jan de Weryha-Wysoczański.
Materiały do wywiadu:
Manifest sztuki konkretnej, Paryż 1930.
Świetna , mądra, pełna niezwykłych informacji rozmowa, gratuluję i podziwiam,
OdpowiedzUsuńZbigniew Frączkiewicz
Dziękujemy i zapraszamy Pana na nasz blog.
Usuń